Wrocławiem rządzi partia dyrektorów, choć nikt na nią nie głosował
We Wrocławiu miała być nowa jakość – miasto obywatelskie, otwarte, racjonalne w wydatkach. W kampanii obiecywano transparentny budżet i rozwagę przy zarządzaniu wspólnymi pieniędzmi. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Zamiast miasta mieszkańców powstało miasto dyrektorów. A precyzyjniej – partia dyrektorów, która rozrasta się szybciej niż jakakolwiek formacja polityczna i kosztuje więcej niż niejedna inwestycja infrastrukturalna.
Ta nowa partia nie startowała w wyborach, nie musiała się tłumaczyć z programów i obietnic. Po prostu zaczęła rosnąć w cieniu urzędniczych struktur. Jej symbolem nie są plakaty, hasła czy konwencje, lecz nowe biura, gabinety, sekretariaty i – przede wszystkim – coraz wyższe przelewy na dyrektorskie konta.
Nasz prezydent jest z zawodu dyrektorem
– Dziś pozostaje mi ich [wrocławian – przyp. red.] przeprosić za moją naiwność i wiarę w to, że wyzwaniu bycia prezydentem takiego miasta jak Wrocław może podołać człowiek z doświadczeniem dyrektora w urzędzie miasta – mówił o Jacku Sutryku Tadeusz Grabarek w wywiadzie dla Gazety Wyborczej.
Dzisiejszy stronnik prezydenta Wrocławia trafił w sedno. Prezydentem jest człowiek, który mentalnie pozostał rzecznikiem najwyższej urzędowej kasty: partii dyrektorów. I gdziekolwiek by się nie znalazł – na kolegium prezydenta, na posiedzeniu rady miejskiej, w swoich komentarzach na Facebooku czy w działaniach jako prezesa Związku Miast Polskich – pozostaje mentalnie urzędnikiem średniego szczebla.
Kilka liczb wystarczy, by zrozumieć skalę zjawiska. Jeszcze kilka lat temu Wrocław miał 103 dyrektorów w urzędzie. We wrześniu ubiegłego roku – 125. Pensje? Średnio 18 tysięcy złotych miesięcznie. To oznacza, że utrzymanie tylko tego szczebla zarządzania kosztuje wrocławian ponad 32 miliony złotych do końca 2029 roku.
Wzrost dotyczy nie tylko liczby stanowisk, ale i wynagrodzeń. Jeszcze w 2018 roku średnia pensja dyrektora departamentu wynosiła około 14,5 tysiąca złotych. We wrześniu ubiegłego roku wynosiła blisko 18,1 tysiąca. Podwyżka o kilka tysięcy miesięcznie przy łącznej liczbie etatów daje milionowe koszty w skali roku. Przeczytaj więcej o wynagrodzeniach w urzędzie.
A przecież to dopiero czubek góry lodowej. Bo każdy nowy departament to nie tylko dyrektor, ale także zastępca, sekretariat, kierownicy wydziałów, a wraz z nimi nowe komputery, meble, oprogramowanie, a często także dodatkowe powierzchnie biurowe.
Partia dyrektorów: to nie są tanie rzeczy
Dokumenty ujawniają szczegółowe kwoty. Najem pomieszczeń przy pl. Solnym 20 – prawie 400 tys. zł rocznie. Do tego media i sprzątanie – kolejne 90 tys. zł. Zakup nowych mebli? 97,5 tys. zł. A komputery i oprogramowanie? Od pół miliona w 2024 r. do ponad 1,5 miliona zł rocznie w kolejnych latach.
Takie liczby wyglądają jak budżet nowego programu stypendialnego dla najzdolniejszych uczniów. Tymczasem w rzeczywistości to koszty administracji. Administracji, która miała być racjonalizowana, a nie rozbudowywana.
Co ciekawe, w przypadku Departamentu Obsługi i Administracji oraz Departamentu Finansów Publicznych dyrektorów… w ogóle nie ma. Sekretarz i skarbnik miasta kierują tymi jednostkami sami. I nie tylko radzą sobie dobrze, ale też wprowadzają innowacje – np. wykorzystanie sztucznej inteligencji przy decyzjach administracyjnych. Dowód, że dyrektor to nie zawsze konieczność, a często po prostu dodatkowy koszt. Koszt, który ponosimy na skutek politycznego zaangażowania urzędników na szczeblu dyrektora departamentu.
Dobre wynagrodzenie jest dla partii dyrektorów. Dla Pana, panie Areczku, cztery koła na rękę.
Najbardziej uderzające są dysproporcje. Podczas gdy dyrektor departamentu zarabiał rok temu średnio 18 tys. zł, specjalista – ok. 6 tys., a referent – nieco ponad 5 tys. zł. To niecałe 4 000 zł „na rękę”.
Efekt? Wrocław boryka się z brakami kadrowymi tam, gdzie potrzebni są ludzie pierwszej linii – straż miejska nie jest w stanie obsadzić wakatów, w jednostkach socjalnych brakuje pracowników, a doświadczonych specjalistów trudno zatrzymać w urzędzie. Oni nie mają partii, która ich chroni. Mają za to codzienny kontakt z mieszkańcami i niskie pensje, które nie zachęcają do pozostania.
Dla kogo rządzi partia dyrektorów?
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze wymiar obyczajowo-polityczny. Lokale na biura zostały wynajęte od przedsiębiorcy blisko związanego z prezydentem miasta. Wrocław obiegły informacje o wspólnych prywatnych uroczystościach, w których uczestniczyli zarówno biznesmeni, jak i ludzie z ratusza.
Wspomniany przedsiębiorca jest seryjnym szczęściarzem – uzyskuje zgody na rozbiórkę zabytków, kupuje od miasta działkę w ścisłym historycznym centrum bez obowiązku rozpoczęcia inwestycji, a plany miejscowe są sporządzane w taki sposób, by nie tylko nie krępowały jego działań, na niektórych po prostu zarabia krocie.
Nie trzeba być przesadnym cynikiem, żeby zadać pytanie: czy naprawdę chodzi tu o interes mieszkańców Wrocławia? Komu służy partia dyrektorów? I co ją do tej służby przekonało?
Kolejna interpelacja: gra o spółki miejskie
Jednak partia dyrektorów nie działa sama, korzysta ze wsparcia silnego sojusznika: partii prezesów. We wrześniu 2025 roku skierowano do prezydenta Sutryka kolejną interpelację – tym razem jeszcze szerszą. Radnego nie interesują już tylko departamenty, ale także o spółki z udziałem gminy Wrocław. Pytania dotyczą m.in. wynagrodzeń członków zarządów i rad nadzorczych, liczby etatów, nagród i dodatków, a także kosztów prokurentów.
To ważny sygnał: problem nie kończy się na urzędzie. Rozbudowana administracja miejska przenika do spółek komunalnych, które z definicji powinny służyć mieszkańcom – dostarczać wodę, komunikację, mieszkania. Zamiast tego często stają się miejscem dla kolejnych stołków.
Smaczku nadaje fakt, że funkcje prezesów i wiceprezesów miejskich spółek w procedurze, która obraża inteligencję mieszkańców, powierza się politycznym sojusznikom i stronnikom prezydenta. Prym wiodą tu radni sejmiku województwa. Oni również mają szczęście, zapewne nie związane z faktem, że Urząd Marszałkowski z kolei zatrudnia licznych radnych Rady Miejskiej Wrocławia (1. 2. 3. 4. 5.) . Przecież te sprawy z pewnością nie mają ze sobą nic wspólnego, prawda?
Dlaczego to ważne?
Można wzruszyć ramionami: „tak było zawsze, polityka ma swoje koszty”. Ale skala obecnych wydatków sprawia, że nie jest to już tylko kwestia politycznego smaku. To kwestia finansów miasta, które stają się coraz bardziej napięte.
W samym 2024 roku na wynagrodzenia poszło 330 milionów złotych. W sytuacji, gdy miasto potrzebuje inwestycji w transport, edukację czy politykę mieszkaniową, pytanie o priorytety staje się palące.
Piramida władzy zamiast miasta obywateli
Model, który wykształcił się we wrocławskim magistracie, przypomina piramidę: prezydent, wiceprezydenci, a poniżej warstwa dyrektorów departamentów, dyrektorów biur, dyrektorów wydziałów i ich zastępców. Każdy szczebel kosztuje. Każdy generuje nowe potrzeby. Nikt nawet nie analizuje czy oszczędności wynikające ze spłaszczenia struktury nie sprawią, że zwykli pracownicy będą mogli być bardziej docenieni oraz lepiej wynagrodzeni.
Efekt? Wrocław jest coraz bardziej zarządzany przez samą administrację. To ona staje się głównym beneficjentem budżetu, a jej utrzymanie – celem samym w sobie. A przecież powinna być tylko narzędziem do osiągania celu. To patologia i wynaturzenie, które możliwe jest tylko ze względu na fakt, że pieczę nad całą tą rzeszą znakomicie wynagradzanych urzędowych arystokratów sprawuje ich niedawny korporacyjny kolega. Dyrektor Jacek Sutryk szkodzi prezydentowi Jackowi Sutrykowi a wtóruje mu jego pierwsza zastępczyni, która na znakomicie płatnych dyrektorskich stanowiskach w rozmaitych urzędach spędziła większość zawodowego życia.
Partia dyrektorów jako styl władzy
„Partia dyrektorów” to nie tylko liczby. To także styl. Styl polegający na tym, że zamiast ograniczać wydatki, mnoży się stanowiska. Zamiast stawiać na fachowców w terenie, stawia się na kolejne szczeble zarządzania. Zamiast przejrzystości – mnoży się gabinety i sekretariaty.
Ten styl jest kosztowny. Jest też politycznie ryzykowny – bo mieszkańcy coraz bardziej widzą, że coś w tej układance się nie zgadza. Czara goryczy przelewa się raz po raz, na przykład gdy dyrektor Bujak w trakcie sesji Rady Miejskiej mówił o mieszkańcach, którzy przyszli zabrać głos „pajace”.
Zakończenie: kto zapłaci rachunek?
Partia dyrektorów nie potrzebuje wyborów, kampanii ani programów. Jej programem są kolejne etaty, jej kampanią – nowe gabinety, a jej wyborcami – sami zainteresowani. Problem w tym, że rachunek za to płacą wrocławianie.
Każdy nowy departament to mniej środków na transport, mniej na mieszkania komunalne, mniej na wsparcie socjalne. Każda kolejna podwyżka dla dyrektora to gorsze warunki pracy dla specjalistów, którzy przecież są solą urzędu i stanowią o jego jakości.
Wrocław miał być miastem obywateli. Dziś coraz bardziej wygląda na miasto dyrektorów. A pytanie, które pozostaje, brzmi: jak długo mieszkańcy będą gotowi finansować tę wynaturzoną, lokalną partię? I kiedy powiedzą: dość.
Uważasz, że tekst jest wartościowy? Wspieraj nas na zrzutka.pl